Kalendarz
pn |
wt |
sr |
cz |
pt |
so |
nd |
27 |
28 |
29 |
30
|
31 |
01 |
02 |
03
|
04
|
05 |
06 |
07 |
08 |
09 |
10 |
11 |
12
|
13 |
14 |
15 |
16 |
17 |
18 |
19 |
20 |
21 |
22 |
23 |
24 |
25 |
26 |
27 |
28 |
29 |
30 |
31 |
01 |
02 |
03 |
04 |
05 |
06 |
Najnowsze wpisy, strona 15
Źle się dzieje w państwie duńskim. Przypuszczam, że wszystkim moim ostatnim niepowodzeniom winne są te cholerne anomalie pogodowe. Bo kto to widział, by w styczniu nie było mrozu, śniegu... by nie można było z gracją wyłożyć się na oblodzonych schodach (mocno nadwerężając tą część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę) bądź zjechać z górki na sankach pożyczonych od osiedlowej dzieciarni. Nie do tego jestem przyzwyczajona. Cóż, tradycjonalistka ze mnie.
Tak, piękną wiosnę mamy tej zimy.
Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi. (Albert Camus)
Gdzie nie spojrzeć, prawie wszędzie jakieś podsumowania. Tym razem się nie wyłamię, więc miniony rok w kilku beznamiętnych punktach (kolejność przypadkowa):
- osoby poznane w necie i po jakimś (dłuższym) czasie spotkane w tzw. realu: dwie. Co prawda żadna z nich nie jest związana z blogowiskiem, ale to nic - kiedyś nadrobi się i to.
- mężczyźni obecni w moim życiu - dwaj. Z tym, że jeden na bardzo krótko.
- dramatyczne rozstania: jedno. Ale nie na stałe, więc chyba nie powinno się liczyć. Nie mogłabym jednak o tym nie wspomnieć.
- mało dramatyczne powroty: również jeden, wiążący się z punktem wyżej. Jest dobrze, mam nadzieję, ze tak zostanie.
- emocjonalni popaprańcy (tak, obejrzałam w końcu "W pogoni za rozumem" i znowu jestem pod wielkim wrażeniem Bridget): jeden, w postaci królewicza K., któremu poświęciłam kilka wiosennych notek. Kontakt praktycznie nie podtrzymywany, jeżeli nie liczyć smsa z noworocznymi życzeniami.
- mało tajemniczy wielbiciele: w zasadzie tylko (aż?) jeden, 19-letni, o którym kiedyś wspominałam na blogu. W dalszym ciągu się nie narzuca – od czasu do czasu miły telefon z próbą wyciągnięcia mnie gdzieś, to wszystko. Przypuszczam, że potrwa to do chwili, kiedy pozna miłą dziewczynkę w swoim wieku, czego z całego serca mu życzę.
- adoratorzy mojej mamuśki: jeden, poznany wczoraj. Bardzo pozytywne wrażenie: sympatyczny facet pod pięćdziesiątkę, żadnej przesadnej uprzejmości czy nadęcia. Spotykają się od jakiegoś czasu i bardzo dobrze, każda kobieta ma prawo na nowo ułożyć sobie życie - jeżeli tylko jest szczęśliwa, to nie mam nic przeciw. Mój brat jest nieco zniesmaczony, ale przejdzie mu.
- zmiana bloga: tylko jedna i zaledwie na nieco ponad miesiąc. Niby to samo, tylko pod inną nazwą - a jednak nie. Musiałam wrócić, tu jest moje miejsce i tylko ten multimedialny terapeuta mi pomaga.
- książki przeczytane/płyty przesłuchane/filmy obejrzane: dużo, niekoniecznie dobre i ambitne. Tak na marginesie - to jest chyba jakaś parodia (może poza Anią Dąbrowską... i ewentualnie Pezetem, mam słabość do młodych hiphopowców - mimo, że nie przepadam za taką muzyką, jego utworów mogę słuchać bez wstrętu), w której brakuje już tylko Dody czy innej Mandaryny. Gdzie w ogóle jest w tym rankingu "Pierwsze wyjście z mroku"? Przecież nie wspomnieć o tej płycie to grzech niewybaczalny -uwielbiam niemalże od pierwszego dźwięku, jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem głosu wokalisty.
- napisane prace magisterskie: okrągłe zero. Mam co prawda zaakceptowane kilkanaście stron, ale nic ponad to. Niedobrze, niedobrze... według wstępnych założeń mam tylko cztery miesiące na jej skończenie. Cel na rok 2005 – napisać, obronić. Rozkaz, wykonać.
- wakacyjna praca: jedna, za to szalenie frustrująca. Przekonałam się, że biurko, cyferki, kawa i ploteczki nie są dla mnie - co więcej, bardzo mnie męczą. Mam nadzieję, że nigdy więcej.
- praca niewakacyjna: również jedna, praktycznie pierwsza poważna. Wcześniej poza studiami nie miałam żadnych obowiązków, teraz mam i na razie jakoś udaje mi się pogodzić obie te rzeczy. Co prawda trochę kosztem życia osobistego, ale to pewnie kwestia wprawy.
- dosyć udane imprezy sylwestrowe: jedna. Z roku na rok jest coraz ciekawiej i w coraz większym gronie - o ile to pierwsze jest na plus, to drugie wcale niekoniecznie. Ale ogólnie pozytywnie, bawiłam się dobrze i nawet chwilowe ogłuszenie petardą nie było w stanie popsuć mi zabawy.
Krótko mówiąc w ogólnym bilansie jestem na plus. Bo (mimo wszystko) 2004 był lepszy, niż 2003. Nie mam nic przeciwko temu, by tendencja zwyżkowa utrzymywała się nadal i 2005 okazał się lepszy niż 2004 i 2003 razem wzięte. Czego sobie i Wam życzę.
Poczułam już w wigilię Wigilii, bowiem Luby zastrzelił mnie ni to pytaniem, ni stwierdzeniem: "może jednak wpadniemy do moich rodziców?". Odpowiedziałam grzecznie, że wpaść i owszem, możemy - ale na jakiś lepszy pomysł. Dodając z lekka złośliwie, że jeżeli tak bardzo tęskni za mamusią i boi się jej srogiego gniewu, to może sam do niej pojedzie, by przeprosić za nie-przyjęcie zaproszenia (jak w ogóle mogliśmy się ośmielić!) i błagać o litość (na kolanach, całując raz po raz upierścienioną dłoń - w końcu taka "teściowa" niewiele różni się od mafijnego bossa). I stała się rzecz nieoczekiwana (dla mnie) i całkiem oczywista (dla mojej rodzicielki, która po usłyszeniu całej historii rzekła spokojnie: "przecież każdy by tak zrobił na jego miejscu") - Luby spąsowiał uroczo, rozejrzał się po pokoju (przez chwilę miałam wrażenie, że szuka wzrokiem czegoś ciężkiego, by z gracją uderzyć mnie tym czymś w głowę, ogłuszoną związać i wywieźć do lasu), po czym spakował kilka najpotrzebniejszych rzeczy do plecaka, rzucił krótkie "wesołych świąt" i wyszedł. Oniemiałam na chwilę, ale szybko mi przeszło i postanowiłam działać. Również się spakowałam i... nie, nie pobiegłam w ślad za nim - pojechałam do mamuśki i tam już zostałam, spędzając u niej nie tylko wigilię, ale i dwa kolejne świąteczne dni. Nikogo oczywiście nie powinien dziwić fakt, że mój nastrój podczas kolacji wigilijnej nie był dzięki temu zbyt dobry. Choć ostatecznie miałam co chciałam - święta u rodzicielki... a że bez pewnej bardzo ważnej osoby u boku... cóż, wypadek przy pracy. I całkiem zrozumiałe, że początkowe lekkie rozczarowanie i podenerwowanie ustąpiło miejsca porządnej złości. Zerkałam na "Kevina samego w domu" i zgrzytałam zębami tak, że inwentarz w postaci brata, dwóch psów i jednego kota nawet nie próbował wchodzić mi w drogę. Wszystko minęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tuż po północy, kiedy odebrałam telefon od Lubego - oświadczył, że postanowił przemówić ludzkim głosem, przeprosił za swoje zachowanie, obiecał że jutro wróci i przekazał mi pozdrowienia od swoich rodziców. No proszę, a już wyobrażałam sobie dramatyczne rozstanie, wyprowadzkę i samotnego sylwestra spędzonego z "jedynką". A tu taka niespodzianka. Jednak mam szczęście (bo ponoć głupi zawsze je mają). Szkoda, że tylko w tej dziedzinie (tak, zdaję sobie sprawę, że straszliwie bluźnię, pisząc "szkoda" w takim kontekście). Poza tym - kompletny brak perspektyw. Tu też pewnie bluźnię, ale tak to w tej chwili widzę. Dostanę te upragnione trzy literki przed nazwiskiem i co? Przecież nic się nie zmieni. Nie otworzy mi to drzwi do "kariery", nie sprawi, że pracodawcy będą się o mnie zabijać... a zresztą, w tej chwili nawet nie chce mi się o tym myśleć, a już tym bardziej pisać. Po co mam sobie psuć całkiem mile zapowiadającą się noc.
A w ramach postanowień noworocznych tradycyjnie nie postanawiam nic. Może tylko postaram się być nieco milsza dla tego jedynego i czasem myśleć, zanim coś powiem. Ale nie obiecuję.