Poczułam już w wigilię Wigilii, bowiem Luby zastrzelił mnie ni to pytaniem, ni stwierdzeniem: "może jednak wpadniemy do moich rodziców?". Odpowiedziałam grzecznie, że wpaść i owszem, możemy - ale na jakiś lepszy pomysł. Dodając z lekka złośliwie, że jeżeli tak bardzo tęskni za mamusią i boi się jej srogiego gniewu, to może sam do niej pojedzie, by przeprosić za nie-przyjęcie zaproszenia (jak w ogóle mogliśmy się ośmielić!) i błagać o litość (na kolanach, całując raz po raz upierścienioną dłoń - w końcu taka "teściowa" niewiele różni się od mafijnego bossa). I stała się rzecz nieoczekiwana (dla mnie) i całkiem oczywista (dla mojej rodzicielki, która po usłyszeniu całej historii rzekła spokojnie: "przecież każdy by tak zrobił na jego miejscu") - Luby spąsowiał uroczo, rozejrzał się po pokoju (przez chwilę miałam wrażenie, że szuka wzrokiem czegoś ciężkiego, by z gracją uderzyć mnie tym czymś w głowę, ogłuszoną związać i wywieźć do lasu), po czym spakował kilka najpotrzebniejszych rzeczy do plecaka, rzucił krótkie "wesołych świąt" i wyszedł. Oniemiałam na chwilę, ale szybko mi przeszło i postanowiłam działać. Również się spakowałam i... nie, nie pobiegłam w ślad za nim - pojechałam do mamuśki i tam już zostałam, spędzając u niej nie tylko wigilię, ale i dwa kolejne świąteczne dni. Nikogo oczywiście nie powinien dziwić fakt, że mój nastrój podczas kolacji wigilijnej nie był dzięki temu zbyt dobry. Choć ostatecznie miałam co chciałam - święta u rodzicielki... a że bez pewnej bardzo ważnej osoby u boku... cóż, wypadek przy pracy. I całkiem zrozumiałe, że początkowe lekkie rozczarowanie i podenerwowanie ustąpiło miejsca porządnej złości. Zerkałam na "Kevina samego w domu" i zgrzytałam zębami tak, że inwentarz w postaci brata, dwóch psów i jednego kota nawet nie próbował wchodzić mi w drogę. Wszystko minęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tuż po północy, kiedy odebrałam telefon od Lubego - oświadczył, że postanowił przemówić ludzkim głosem, przeprosił za swoje zachowanie, obiecał że jutro wróci i przekazał mi pozdrowienia od swoich rodziców. No proszę, a już wyobrażałam sobie dramatyczne rozstanie, wyprowadzkę i samotnego sylwestra spędzonego z "jedynką". A tu taka niespodzianka. Jednak mam szczęście (bo ponoć głupi zawsze je mają). Szkoda, że tylko w tej dziedzinie (tak, zdaję sobie sprawę, że straszliwie bluźnię, pisząc "szkoda" w takim kontekście). Poza tym - kompletny brak perspektyw. Tu też pewnie bluźnię, ale tak to w tej chwili widzę. Dostanę te upragnione trzy literki przed nazwiskiem i co? Przecież nic się nie zmieni. Nie otworzy mi to drzwi do "kariery", nie sprawi, że pracodawcy będą się o mnie zabijać... a zresztą, w tej chwili nawet nie chce mi się o tym myśleć, a już tym bardziej pisać. Po co mam sobie psuć całkiem mile zapowiadającą się noc.
A w ramach postanowień noworocznych tradycyjnie nie postanawiam nic. Może tylko postaram się być nieco milsza dla tego jedynego i czasem myśleć, zanim coś powiem. Ale nie obiecuję.
Dodaj komentarz