Kalendarz
pn |
wt |
sr |
cz |
pt |
so |
nd |
28 |
01 |
02
|
03 |
04 |
05 |
06 |
07 |
08 |
09 |
10 |
11 |
12 |
13 |
14 |
15 |
16 |
17 |
18 |
19 |
20 |
21 |
22 |
23 |
24 |
25 |
26 |
27 |
28 |
29 |
30 |
31 |
01 |
02 |
03 |
Najnowsze wpisy, strona 13
Po raz kolejny grzeszę myślą, mową, uczynkiem i tym, co tutaj jest najbardziej widoczne - zaniedbaniem. Tylko dlatego, że nie chcę mieć mojego kOfFaNeGo rOoŻoWeGo bLoGaSka wypełnionego nudnymi pojękiwaniami w stylu: "nie mam czasu, muszę pisać, zbadać, dokończyć, a jestem jeszcze w proszku" - mam to na codzień, więc chociaż tutaj mogłabym z tego zrezygnować. Ale kiedy chciałam sobie darować kolejną notkę w tym stylu co się okazało? Otóż okazało się, że na dobrą sprawę nie mam o czym pisać. Bo praktycznie nic poza tym się nie dzieje. Codzienność. Nie potrafię dokończyć spraw i nie potrafię wypełnić własnych snów. Te kilkadziesiąt stron w formacie .doc nie wiadomo kiedy stało się pępkiem mojego świata - mało co jest równie ważne. Cholerny punkt odniesienia. Zasiadając do pisania czegokolwiek innego zaczynam odczuwać dziwaczne wyrzuty sumienia – bo przecież mogłabym poświęcić ten czas na dopieszczanie kolejnych rozdziałów. Nawet nie przypuszczałam, że jestem perfekcjonistką aż do tego stopnia. Kolejna rzecz, która mnie powoli i podstępnie zabija.
Zamilkłam więc na chwilę, bowiem nie mam nic do powiedzenia. Nic poza już-nawet-mnie-męczącymi (chyba przede wszystkim mnie) odcinkami tasiemca "Kinga i Microsoft Word - ostatnie starcie".
Ale już niedługo...
... że Coma na żywo jest jeszcze lepsza niż na płycie. Zawsze uważałam, że wokalista ma świetny głos, ale po tym wszystkim zostałam fanką absolutną – tego głosu rzecz jasna.
A bardziej poważnie: chyba nigdy nie byłam na tak dobrym koncercie. Krótko mówiąc, rewelacja. Ja chcę jeszcze raz. I kolejny. I następne.
---
Tymczasem na jakiś czas muszę zapomnieć o koncertach wszelakich, bowiem na jutro umówiłam się z promotorem, który zapewne skrytykuje kolejny, niedawno skończony rozdział i oświadczy, że z takim podejściem nie powinnam w ogóle wychodzić zza garów. I oczywiście będzie miał rację.
Powinnam chyba zabrać się za pisanie poradników w stylu "Jak żyć z pracoholikiem i nie zwariować w ciągu najbliższych kilku lat". Choć to przecież nie ja powinnam obawiać się szaleństwa, bo to nie ja spędzam w pracy około 15 godzin dziennie. Mądra prasa kobieca podpowiedziałaby mi pewnie, że mój Luby siedzi tam całymi dniami z powodu romansu z jakąś ponętną brunetką (120 cm w biuście, talia osy i apetycznie zaokrąglone biodra). Jak to dobrze, że nie czytam prasy kobiecej.
I pewnie wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie poniedziałkowy zmasowany atak czerwonych serduszek. Spokojnie. Przecież to takie komercyjne i amerykańskie, nie ma się czym przejmować. Ale i tak poczułam się trochę jak Bridget Jones, która w Dniu Zakochanych dostała pocztą tylko wyciąg z konta, bo w skrzynce prócz kartki od małoletniego kolegi mojego brata czekał na mnie jedynie rachunek za telefon. O ile nigdy nie przywiązywałam większej wagi do tego dnia, tak teraz smutno mi się zrobiło z lekka, bo przecież na S. (wychodzącego bladym świtem i wracającego praktycznie dnia następnego) nie mogłam liczyć. PMS i przewrażliwienie pogorączkowe, ot co. Walentynki spędziłam więc w towarzystwie kilku paczek chusteczek higienicznych (nie, nie popłakałam się z rozpaczy - to ostatnie chwile mojego przeziębienia), Vonneguta i Love Like Blood. A następnego dnia zostałam obdarowana pięknym kwiatkiem, soczystym buziakiem i tekstem, że nikt nie będzie nam mówił, kiedy mamy wyznawać sobie uczucia - bo 15 luty jest tak samo dobrym dniem jak 14. Nie sposób się nie zgodzić.
***
- Kocham cię, Elizo.
Eliza zastanowiła się przez chwilę.
- Nie - powiedziała w końcu - nie podoba mi się.
- Dlaczego?
- To tak, jakbyś przystawił mi pistolet do skroni. To tylko sposób na zmuszenie kogoś do wypowiedzenia czegoś, czego prawdopodobnie nie myśli. Cóż innego mogę odpowiedzieć ja czy ktokolwiek inny jak tylko, że "Ja też cię kocham"? (Kurt Vonnegut)
Kilka dni temu, nagle i nie wiadomo skąd, spadło na mnie choróbsko. Zaczęło się od kiepskiego samopoczucia, ogólnego rozbicia i lekkiego drapania w gardle - skończyło na 39 stopniowej gorączce i osłabieniu uniemożliwiającym choćby wstanie z łóżka. Diagnoza - oczywiście grypa. Nawet specjalnie mnie to nie zdziwiło, wszak od dłuższego czasu trąbią o ilości zachorowań. Pozwolę sobie nie opisywać dreszczy, wypluwania płuc, uderzeń zimna i gorąca na przemian, wymiotów i innych niezbyt apetycznych doznań, które w ciągu tych kilku dni stały się moim udziałem - grunt, że było to średnio przyjemne i nikomu tego nie życzę.
A teraz powoli zdrowieję. Z tego powodu widuję świat tylko za oknem (podobno mieliśmy tutaj 21 stopni na minusie wczorajszego ranka), o pójściu do pracy mogę sobie jedynie pomarzyć (ale wiem, że beze mnie nic się tam nie zawali), a jedynymi osobami, z którymi mam jakikolwiek kontakt są gadające głowy z telewizora, mój pies oraz Sebastian, który zamiast uciekać przed epidemią (co sugerowałam mu nie raz i nie dwa) dzielnie trwał przy mnie i pielęgnował w chorobie. Cierpliwie znosił moje marudzenie, narzekanie oraz ataki histerii (co prawda takie akcje w moim wykonaniu to nic nowego, ale jego zachowanie i owszem - bo na co dzień nie jest tak cierpliwy), zmuszał do ciepłego ubierania się, przynosił litry gorącej herbaty i miliardy lekarstw różnego rodzaju... nawet przyzwyczaił się do mówienia szeptem w sytuacjach tego nie wymagających (duży wyczyn, ponieważ już tak ma z natury, że przeważnie brzmi jakby mówił podniesionym głosem), bo każdy nieco głośniejszy dźwięk rozbrzmiewał w mojej głowie niczym odgłosy pracy młota pneumatycznego. Był przy mnie praktycznie 24 godziny na dobę i co najdziwniejsze, nie zaraził się. Terminator po prostu.
Cóż, było - minęło. Jestem już (prawie) zdrowa i zamierzam nadrobić zaległości, zarówno w pisaniu jak i w czytaniu. Na początek to drugie. A przede wszystkim muszę się wykurować do końca, żeby być w pełnej gotowości przed występem Comy w moim małym miasteczku – nie darowałabym sobie, gdyby mnie na tym koncercie nie było.
***
Ogłoszenie wcale nie takie drobne: link specjalny - wizyta obowiązkowa.