Kalendarz
pn |
wt |
sr |
cz |
pt |
so |
nd |
30 |
31 |
01 |
02 |
03 |
04 |
05 |
06 |
07
|
08 |
09
|
10 |
11 |
12 |
13 |
14
|
15 |
16 |
17 |
18 |
19 |
20
|
21 |
22 |
23 |
24 |
25 |
26 |
27 |
28 |
29 |
30 |
01 |
02 |
03 |
Archiwum wrzesień 2004
Ujęcie pierwsze: na kilka godzin przed wyjściem siedzę swobodnie na kuchennym blacie, w koszulce XXL, wyjadam musli prosto z pudełka i beztrosko macham nogami. P. nerwowo drepcze wokół powtarzając, że jeżeli za chwilę nie zacznę się przygotowywać, z pewnością się spóźnimy. Uspokajam go – przecież mamy jeszcze sporo czasu. To nic, że jestem jeszcze w proszku. Nieuczesane włosy, nieco mętny wzrok i niedoleczony katar objawiający się wzmożonym kichaniem plus pociąganiem nosem to pestka – zdążę ze wszystkim na pewno, przecież ubranie się plus fryzura i makijaż nie zajmie dużo czasu. Kilka sekund później właśnie używana chusteczka higieniczna przykleja się do świeżo pomalowanego paznokcia. Próba delikatnego oderwania jej kończy się zrujnowaniem kilkudziesięciominutowej ciężkiej pracy. Bo ja przecież zdolna jestem. Help me!
Ujęcie drugie: ceremonia jest porażająco długa i porażająco nudna (przynajmniej takie mam wrażenie... to pewnie dlatego, że nie odwiedzałam tego przybytku od kilku ładnych lat), ale trzeba przyznać, że I. w tej sukni wygląda wręcz zjawiskowo. Panie pociągające nosami w kiepsko udawanym wzruszeniu, brat i jego kumple strzelający wyjątkowo komiczne miny oraz drobna pomyłka w powtarzanych słowach przysięgi sprawiają, że wydobywam z siebie cichutkie parsknięcie. To sprawia, że dziewczę wyglądające jak zawodowa modelka ogląda się, rzuca mi zimne spojrzenie i stara się zabić mnie wzrokiem. Help me!
Ujęcie trzecie: młoda para wbija się na imprezę prosto od fotografa, chyba nikt w nich niczym nie rzuca, a przynajmniej nie zauważyłam. A wydawało mi się, że jest taki zwyczaj. Kątem oka widzę, jak dłoń ozdobiona przerażająco długimi tipsami ujmuje kieliszek, którego zawartość w chwilę później znajduje się na sukni właścicielki dłoni. Brawo ta pani. P. uśmiecha się do niej pocieszająco, ale kobitka chyba odbiera to jako kpiny i robi wyjątkowo groźną minę, w związku z czym przerażony P. chowa się za moimi plecami (nie ma to jak odważna osoba towarzysząca). Gniew tej pani zostaje więc skierowany ku mojej skromnej osobie i mam wrażenie, że za chwilę jej tipsy znajdą się w moim oku. Help me!
Ujęcie czwarte: kapela gra Borysewicza i Kukiza, koszmarnie. Ale ludziom się podoba. Jeden z gości, przedstawiający się jako DJ Krzycho (przypuszczam, że z DJ-em ma tyle samo wspólnego, co ja z uczestniczkami konkursów chopinowskich), usilnie stara się dowiedzieć, ile mam lat (a wycenił mnie na klasę maturalną, to chyba komplement). Nieco wyniośle (i przy okazji dodając sobie roczek) informuję rzeczonego Krzycha, że lat mam 25. Wyraz zawodu malujący na jego obliczu sprawia mi satysfakcję, jestem wredna? Ależ skąd. Lojalnie uprzedzam wielbiciela lolitek, że pomylił adresy, jednak nie chce sobie pójść i marudzi. Nie wiem, jak spławić go w miarę delikatnie (bądź co bądź może okazać się jakimś wpływowym kuzynem I.), a P. się gdzieś zapodział, przez co nie może odegrać sceny ratowania mnie z rąk tego namolnego kolesia. Help me!
Ujęcie piąte: odnajduję P. w ramionach jakiejś seksownej rudej dziewczynki – nic dziwnego, że nie miał czasu na ratowanie mnie. Postanawiam się obrazić i rozglądam wokół w poszukiwaniu męskiego odpowiednika tej seksownej rudej - nie zauważam jednak nikogo, kto nadawałby się do tej roli. Taksuję więc wzrokiem zgromadzone panie... trochę dziwnie czuję się w prostej czarnej sukience wśród wyelegantowanych dam z kokami prosto od fryzjera. A przecież średnia wiekowa dość niska, nie licząc rodzin młodej pary. Mimo to jest mi głupio, zupełnie jakbym przyszła na stypę w różowej kiecce i kartonowej czapeczce na głowie. Help me!
Ujęcie szóste: świeżo upieczona mężatka rzuca welonem. Szybką ewakuację uniemożliwia mi siostra M. (już zamężna, przy tym doskonale znająca moje poglądy na instytucję małżeństwa), która ze złośliwym uśmiechem zachęca mnie "Kingusiu, to teraz proszę pójść i ładnie złapać...". Niedoczekanie! Podczas gdy pozostałe panie z językami na brodach starają się pochwycić kawałek firaneczki, ja z przyklejonym uśmiechem spoglądam w zupełnie inną stronę. Dostrzegam jakąś nieznaną mi osobniczkę, stosującą podobną taktykę. Tym razem szczery uśmiech i przewrócenie oczami - nić porozumienia. Nie trwa to jednak długo, bowiem welon łapie stojąca obok kumpela, niemalże wpychając mi łokieć w oczodół (ma się ten refleks, wykonałam gwałtowny ruch głową do tyłu... tylko dzięki temu kumpela nie podbiła mi oka - przypuszczalnie wszystko będzie na kasecie, ubaw po pachy). Help me!
Ujęcie siódme: tańce, gry i zabawy. Z rosnącym niesmakiem obserwuję, jak podstarzały facet z rodziny I. (wujek, stryjek, coś w ten deseń) z niezwykle rozradowanym wyrazem twarzy obłapia dziewczynę w wieku licealnym. Kankan w wykonaniu pań wygląda o wiele estetycznej, mimo to jednak mam ochotę schować się pod stołem – tak, jestem aspołeczna i nie chcę w tym uczestniczyć. Na szczęście dziewczyna, która wpadła mi w oko podczas oczepin okazuje się doskonałą współrozmówczynią, na dodatek podzielającą moje poglądy na całą tą imprezę. Mała wymiana ironicznych komentarzy i od razu nam obu poprawia się humor. Ostatecznie dochodzimy do wniosku, że w sumie nie jest tak źle. Ale co to... oho, jednak za wcześnie na takie wnioski. W naszą stronę zmierza bowiem wężyk złożony głównie ze starszyzny plemienia, radośnie wyciągając ku nam ręce. Help me!
Ujęcie ósme: P. najprawdopodobniej zasnął przy stole albo zszedł z tego łez padołu. Typowe dla młodzieńców w jego wieku. O, chyba jednak nie zasnął, rusza się. Czyli żyje, to dobrze. Zastanawia mnie tylko, dlaczego rozmawia z talerzem, zamiast zająć się osobą towarzyszącą (czyli mną rzecz jasna). Widocznie faszerowane pomidorki są ciekawszym kompanem niż ja. Chcę do domu! Help me!
Ujęcie dziewiąte: głowa mnie boli, choć w ustach nie miałam ani kropli alkoholu, poza tym symbolicznym szampanem oczywiście. Wszystko przez irytujące, wszechobecne disco. Pozwę lidera tej kapeli do sądu i zażądam bardzo wysokiego odszkodowania za straty moralne. Ale ogólnie było w całkiem porządku (!). Bo przecież mogło być dużo gorzej. Tylko dlaczego tak kręci mi się w głowie? Help me!
Kurtyna.
Rozłożyło mnie. Wystarczył jeden chłodniejszy wieczór poza domem, bym nabawiła się gorączki i bólu głowy oraz gardła. Szczególnie ten ostatni jest niesamowicie dokuczliwy - domowe sposoby nie pomagają, leki tym bardziej. Zresztą, co za różnica - przecież ponoć leczony katar trwa tydzień, a nieleczony siedem dni... jak to się ma do czekającej mnie w sobotę imprezy wyjazdowej z serii "o cholera, jaka gala, co ja tu robię!"? Nijak się nie ma. Zaczerwieniony nos nie będzie pasował kolorystycznie do żadnego z elementów mojej kreacji. Prognozy na sobotę: opady i grzmoty, a w końcu zrezygnowane "nigdzie nie idę, spieprzajcie w cholerę!". Bywa. Chociaż może to i lepiej, w końcu nie stracę nic poza nieszczerymi życzeniami ("no to teraz kolej na Ciebie kochana"), średniej jakości żarciem (zima ma być sroga w tym roku, należy zacząć gromadzić tłuszczykowe zapasy) i kiepską muzyką ("szumią jodły na gór szczycie, kocham disco ponad życie"). Taaa, uwielbiam takie spędy. Zwłaszcza, że jestem na tym etapie, w którym liczba zamężnych/zaciążonych/dzieciatych znajomych zaczyna powoli przewyższać liczbę tych szczycących się dumnym mianem singla. Chyba powinnam się nad sobą zastanowić.
Ale to nie teraz, bo nadal jestem chora (a pisanie notki miało mnie cudownie uzdrowić, chyba nie wyszło... wstydź się, multimedialny terapeuto!). Co byłoby nawet miłe w trakcie roku akademickiego, teraz jednak nie jest - nie potrafię leniuchować, nie potrafię spokojnie leżeć w łóżku nic-nie-robiąc. Skutki bywają bowiem opłakane. Po stworzeniu galaretki o smaku leśnych owoców i wynalezieniu mini-korków do nosa (opatentuję to!) przyszedł czas na dokształcanie się. W nocy czytałam na zmianę "Twój Styl" i "Cosmopolitan" (które uszczęśliwiło mnie torebką wielkości paczki chusteczek higienicznych... spojrzałam na nią i nagle olśnienie! dokładnie tak wygląda portmonetka, w której babcia wręczyła mi parę ładnych lat temu pieniążki przed szkolnopodstawówkową wycieczką - nawet kolor się zgadza), dzisiejszego dnia przyszła kolej na tv. Obejrzałam chyba wszystkie możliwe powtórki seriali, dzięki czemu jestem doskonale zorientowana w tym, jak Paweł chciał popełnić samobójstwo przez Teresę (jestem pod wielkim wrażeniem gry aktorskiej bliźniaków – monologują dokładnie tak, jakby recytowali tekst na szkolnej akademii), po co Izabela kupiła Maksowi trzecie miejsce w konkursie (nie jestem jeszcze pewna w jakim, niemniej jednak po rzucie oka na aktora grającego rzeczonego Maksa wnioskuję, że był to konkurs na fryzurę roku dla nieco większego pudla) i dlaczego Czesia nie chce dać rozwodu Darkowi (choć pozostaje to dla mnie niezrozumiałe, bądź co bądź szanowny małżonek Czesławy ma dziecko z inną kobietą... ale co ja tam wiem). Tak czy inaczej seriale to jeszcze nic... miałam dzisiaj przyjemność obcować z wyjątkowym tworem, jakim jest tvn-owska "Wyprawa Robinson". Cudowne widowisko, dzięki uczestnikom rzecz jasna. Kilkoro już zdążyło zdobyć moją dozgonną (czyli zapomnę o nich najdalej trzy dni po zakończeniu serii) sympatię: śliczna modelka o gładkiej buzi i równie gładkiej korze mózgowej, ruda mamusia rodem z jakiejś feministycznej manifestacji oraz jakże wspaniały Łukasz "Ken" Jakiśtam, którego tatuowały gospodynie domowe specjalizujące się w produkcji pisanek (bowiem obrazek na jego wypielęgnowanym ramieniu przypomina jajko wielkanocne - dokładnie ten kształt i te kolory). Od dziś jestem wielką fanką tego reality show, musze koniecznie dostać autograf od "Kenia dla milionów".
A tak poza konkursem to jestem brzydka, głupia, nikt mnie nie kocha i mam PMS. Przegryzam tętnice, urywam glowę i pluję do aorty. Zapisy w recepcji, spokojnie, starczy dla każdego.
Rzeczywiście Kiniu, Ty naprawdę jezdeś najsłabsym ognifem. Dofidzenia.
- Był pan pewien, że przyjdę?
- Tak.
- A wie pan, dlaczego przyszłam? To proste. Nie mogłabym się w panu zakochać...
- Nie chcesz się zakochać?
- W panu?
- W ogóle.
- Raczej nie.
- Zasady?
- Po co sobie komplikować życie.
- Przecież samo się komplikuje.
- Więc po co dodawać nowe?
Wrzesień rozpoczął się nader interesująco, jak zwykle zresztą. Taka mała tradycja. Dnia pierwszego obudziłam się wczesnym rankiem, ze zdziwieniem stwierdzając, że nie znajduję się we własnym mieszkaniu, a w moje włosy wplątana jest jakaś szponiasta dłoń. Kilka minut zastanawiałam się, dlaczego budzę się w cudzym łóżku z kompletną pustką w głowie - krótko mówiąc klimat "gdzie ja jestem, co ja tu w ogóle robię?!". Po chwili jednak zorientowałam się, że ręka należy do mojej fantastycznej M., szczęśliwie będącej również właścicielką łoża, w którym przyszło mi spędzić noc. Szybkie budzenie wyżej wymienionej i wspólne dochodzenie: co, dlaczego i jak intensywnie działo się poprzedniego wieczoru. Zaawansowany mechanizm wzajemnego tłumaczenia się. Tak, dobrze się bawiłyśmy. Nie, nie przegięłyśmy w żadną ze stron.
Czy zasada "jaki Nowy Rok, taki cały rok" odnosi się także do pierwszego dnia miesiąca? Bo to znaczyłoby, że każdy wrześniowy poranek będę witała w nie-swoim łóżku... świetnie. Już nie mogę się doczekać, gdzie obudzę się jutro.
---
Czasem czuję się przy nim tak strasznie dorosła. Oczywiście nie wtedy, kiedy w kuchni stara się tańczyć pokraczny breakdance czy po wyjściu z kina naśladuje spidermana. A chwilę później, zupełnie nie wiadomo skąd czasopismo "Murator" plus proste pytanie "chciałabyś mieć taki dom?". I nagle jest całkiem poważnie i tak "dorośle". Nie tak jak wtedy, kiedy wczesnym rankiem, idąc główną ulicą mojego miasteczka, wyśpiewywaliśmy wspólnie ja mam nabitą faję, w głowie mam cygański zajeb na przemian z wielokrotnie powtarzanym ile Ty chcesz za te szklankę?. Ale i tak czuję się dobrze. Na wszystko widocznie przychodzi pora. Okazuje się, że można dojrzeć do pewnych rzeczy i coś, co kiedyś było wręcz niewyobrażalne, teraz jest czymś całkiem normalnym... ba, wręcz pożądanym. Proza życia. Ale niech tak zostanie jak najdłużej.