Kalendarz
pn |
wt |
sr |
cz |
pt |
so |
nd |
31 |
01
|
02 |
03 |
04 |
05 |
06 |
07 |
08 |
09 |
10 |
11 |
12 |
13 |
14 |
15 |
16 |
17 |
18 |
19 |
20 |
21 |
22 |
23 |
24 |
25 |
26 |
27 |
28 |
29 |
30 |
01 |
02 |
03 |
04 |
Najnowsze wpisy, strona 26
Wszędzie trąbią od rana o dzisiejszym (teraz to już wczorajszym) koncercie. Powinnam się zainteresować, wszak to kapela mojego dzieciństwa. To były czasy! Pamiętam jak dzisiaj (chociaż było to tak dawno, że najstarsi górale nie pamiętają... jakieś 12 lat temu? coś koło tego), stara kaseta pożyczona od kolegi, jakość koszmarna, ale to przecież był Master (do dziś mój ulubiony, jeżeli chodzi o ich dyskografię), kompletne zafascynowanie, kolejny pożyczony album, Ride, potem kolejny, już własny, kolejny, kolejny... fascynacja trwająca praktycznie do dzisiaj. Duże uwielbienie, kiedyś może nawet nieco fanatyczne. Teraz po prostu jeden z zespołów, których słucham, ale już bez takiego znaczenia, jak kiedyś. Bo od tego czasu wiele się zmieniło - i bardzo dobrze, nie ma nic gorszego niż stanie w miejscu. W ciągu tych kilkunastu lat kolejne muzyczne fascynacje, mocniejsze, słabsze... można powiedzieć, że trochę się z panami z M. rozminęliśmy - ale mimo to sentyment pozostał. Wielki i do tego całkiem niegroźny.
***
Z okazji dnia dziecka mogę sobie pozwolić na słodki infantylizm i uroczo rzec: przeklęty samoopalacz mnie uczulił! Chciałam mieć seksownie brązowe nogi, to teraz mam - nad lewym kolanem niezwykle atrakcyjną kompozycję kolorystyczną na skórze, która nawet mimo wklepywania balsamów i w ostateczności nawet oliwki dla niemowląt (której nie znoszę z powodu obrzydliwej lepkiej konsystencji) jest ściągnięta i piecze. Nigdy więcej eksperymentów.
Ooo taaaak. Moje życie jest niezwykle interesujące jak widać na załączonym obrazku. Niedługo pewnie napiszę notkę o farbach do włosów. Albo cieniach do powiek, do wyboru.
Tak czy inaczej czerwiec już, a skoro początek czerwca, to wspomniany wcześniej dzień dziecka. Z tej okazji wszystkim, którzy się dziećmi czują - szczęścia wiele, jutro i zawsze. Każdemu według potrzeb. A sobie? By ten miesiąc był wyjątkowy. Jak trzy lata temu.
Za dużo przewidujemy. Już dziś jesteśmy w kłopotach, które przyjdą. Jeśli nie przyszły - nawet tego nie zauważymy, zajęci z kolei dalszymi. Ciągle trzepocze w nas niepokój: jak to załatwimy, co powiemy, w jaki sposób postąpimy... (Jan Dobraczyński)
Powinnam przestać smęcić, wykasować kilka notek z bloga, zapomnieć, nie ma, nie było, zostało tylko dla mnie. Ale to jakbym kasowała kawałek siebie – a przecież siebie się nie wstydzę, ani za siebie nie przepraszam. Poza tym także z szacunku dla tych, którzy poświęcili choćby ułamek sekundy na dopisanie czegoś pod każdą z notek - zostają. Za kilka dni znikną w archiwum i będzie można udawać, że ich nigdy nie było. I dobrze.
Zatem obecnie smęcenie mode: off. Tego będziemy się trzymać, przynajmniej w wersji oficjalniej. A poza tym? Monotonia, rutyna, zastój. Tak mniej więcej można opisać moje życie na trzech najważniejszych frontach. Chyba nie trzeba nic dodawać.
Ale wkrótce się to zmieni. Bowiem dzisiaj rano obejrzałam przyniesiony przez brata "Torque" i od tego czasu jestem w doskonałym humorze, gdyż dzięki temu filmowi zweryfikowałam swoje plany na przyszłość. Otóż postanowiłam: kiedy już dorosnę, to też kupię sobie potężną dwukołową maszynę i będę jeździć z zawrotną prędkością na tle wspaniałych plenerów, od czasu do czasu wykonując niewiarygodne akrobacje ot tak, dla zabawy. Jasne włosy już mam, potrzebny mi tylko niedokładnie ogolony mężczyzna z niebanalną przeszłością. Minusem tego planu może być fakt, że żadnego takiego faceta obecnie na horyzoncie nie widać, ale to się wytnie. Tak czy inaczej plan jest genialny. Someday, somehow, I'm gonna make it all right but not right now. Tak. Oczywiście.
Chwila zadumy spowodowana komentarzem na blogu - często mi się to zdarza. Tym razem za sprawą komentarza Solei: "dlaczego uważasz, że takie uczucia są żałosne? dlaczego trzeba nosić maskę? - nawet przed samym sobą? nie trzeba". Ma oczywiście rację, nie trzeba. Tak naprawdę sama doskonale to wiem, ale jednak to silniejsze ode mnie. Tkwi głęboko, najgłębiej jak tylko można. Podświadomość. Nie napiszę, że ktoś mnie kiedyś bardzo skrzywdził, bo nie dość, że brzmi zbyt dramatycznie, to i nawet nie ma pokrycia w rzeczywistości - bo chyba tak naprawdę wcale mnie nie skrzywdził. Ale od początku. Pierwszy "poważny" mężczyzna w moim życiu, oczywiście nieco starszy ode mnie. W ten związek włożyłam całe swoje serce, włożyłam całą siebie. Wziął, oczywiście, jak najbardziej - niewiele dając w zamian. A może raczej zbyt wiele, co nie do końca było tym, czego oczekiwałam. Systematycznie niszczył mój światopogląd, w sumie niszczył mnie - podkopując wiarę we własne możliwości, pogłębiając i tak spore kompleksy, wyrabiając zahamowania, których pozbywałam się wiele miesięcy, chyba nawet nadal się pozbywam. Bez wdawania się w niepotrzebne szczegóły – po prostu znajomość wyjątkowo toksyczna (chyba już wtedy miałam skłonności do autodestrukcji). Ktoś mógłby zapytać dlaczego w takim razie w tym tkwiłam - przecież wystarczyło powiedzieć "nie, dosyć" (co zresztą powiedziałam, ale z perspektywy dnia dzisiejszego wiem, że zrobiłam to dużo za późno). A odpowiedź jest prosta i banalna wręcz - wtedy wydawało mi się, że jestem szaleńczo zakochana. Miłością naiwnej 16-latki, wierzącej, że jeżeli się postara, jeżeli da z siebie jak najwięcej, to on się zmieni. Nie muszę chyba dodawać, że się nie zmienił, w każdym bądź razie nie na lepsze. Ale to nie było ważne - miał moje serce i tylko z tego powodu byłam w stanie wybaczyć mu wszystko. Nieważne, że przyjaciele twierdzili, że zasługuję na kogoś lepszego - byłam głucha na takie rady, po prostu nie liczył się żaden prócz niego.
Do czego jednak zmierzam - pod wpływem tego wszystkiego zmieniłam się i to bardzo. Po prostu przerobiłam siebie, na jakiś czas stałam się kimś, kim tak naprawdę nie jestem. Nie mogło być inaczej, skoro przez cały czas trwania tego "związku" (ta cała chora znajomość jednak na takie miano nie zasługuje) on utwierdzał mnie w przekonaniu, że bliskość jest czymś złym, że tak naprawdę nie mogę zaufać nikomu prócz siebie samej. Na dodatek strasznie bałam się zranienia. Wymyśliłam więc sposób, a może intuicyjnie przyjęłam, że najlepszym wyjściem będzie niemalże zupełny brak emocji na zewnątrz. Zbrodnia na samej sobie, bo pod maską kotłowało mi się zawsze - multum uczuć i odczuć, ale dla innych jak zawsze na styl amerykański: "co słychać? jest świetnie!". Obiecałam sobie, ze nikt nigdy mnie nie zrani - a jednocześnie uparcie twierdziłam, że każdy może to zrobić, każdy może chcieć mnie skrzywdzić. Chyba właśnie dlatego sprawiam czasem wrażenie góry lodowej - to nic innego, jak tylko swego rodzaju technika obronna. Bez tej otoczki, którą wciąż buduję wokół siebie jestem zupełnie bezbronną istotą, a takiej siebie nie lubię. To taki mur, przez który przy odrobinie cierpliwości i dobrej woli z łatwością można się przebić, ale tak naprawdę bardzo niewielu osobom się to udało. Ale to nie jest niemożliwe – bo udało się, w tym temu najważniejszemu - temu, który tak naprawdę zrobił dla mnie więcej niż ktokolwiek inny, w związku z powyższym i nie tylko z tym. Tyle, że to już temat raczej na inną notkę.
Zupełnie nie wiem, dlaczego o tym napisałam. Takie myśli powinny zostawać tam, gdzie powstały - w głowie. A może wcale niekoniecznie. Ciśnie mi się na usta słowo "to żałosne", ale tym razem sobie daruję. Dobranoc.