Chwila zadumy spowodowana komentarzem na blogu - często mi się to zdarza. Tym razem za sprawą komentarza Solei: "dlaczego uważasz, że takie uczucia są żałosne? dlaczego trzeba nosić maskę? - nawet przed samym sobą? nie trzeba". Ma oczywiście rację, nie trzeba. Tak naprawdę sama doskonale to wiem, ale jednak to silniejsze ode mnie. Tkwi głęboko, najgłębiej jak tylko można. Podświadomość. Nie napiszę, że ktoś mnie kiedyś bardzo skrzywdził, bo nie dość, że brzmi zbyt dramatycznie, to i nawet nie ma pokrycia w rzeczywistości - bo chyba tak naprawdę wcale mnie nie skrzywdził. Ale od początku. Pierwszy "poważny" mężczyzna w moim życiu, oczywiście nieco starszy ode mnie. W ten związek włożyłam całe swoje serce, włożyłam całą siebie. Wziął, oczywiście, jak najbardziej - niewiele dając w zamian. A może raczej zbyt wiele, co nie do końca było tym, czego oczekiwałam. Systematycznie niszczył mój światopogląd, w sumie niszczył mnie - podkopując wiarę we własne możliwości, pogłębiając i tak spore kompleksy, wyrabiając zahamowania, których pozbywałam się wiele miesięcy, chyba nawet nadal się pozbywam. Bez wdawania się w niepotrzebne szczegóły – po prostu znajomość wyjątkowo toksyczna (chyba już wtedy miałam skłonności do autodestrukcji). Ktoś mógłby zapytać dlaczego w takim razie w tym tkwiłam - przecież wystarczyło powiedzieć "nie, dosyć" (co zresztą powiedziałam, ale z perspektywy dnia dzisiejszego wiem, że zrobiłam to dużo za późno). A odpowiedź jest prosta i banalna wręcz - wtedy wydawało mi się, że jestem szaleńczo zakochana. Miłością naiwnej 16-latki, wierzącej, że jeżeli się postara, jeżeli da z siebie jak najwięcej, to on się zmieni. Nie muszę chyba dodawać, że się nie zmienił, w każdym bądź razie nie na lepsze. Ale to nie było ważne - miał moje serce i tylko z tego powodu byłam w stanie wybaczyć mu wszystko. Nieważne, że przyjaciele twierdzili, że zasługuję na kogoś lepszego - byłam głucha na takie rady, po prostu nie liczył się żaden prócz niego.
Do czego jednak zmierzam - pod wpływem tego wszystkiego zmieniłam się i to bardzo. Po prostu przerobiłam siebie, na jakiś czas stałam się kimś, kim tak naprawdę nie jestem. Nie mogło być inaczej, skoro przez cały czas trwania tego "związku" (ta cała chora znajomość jednak na takie miano nie zasługuje) on utwierdzał mnie w przekonaniu, że bliskość jest czymś złym, że tak naprawdę nie mogę zaufać nikomu prócz siebie samej. Na dodatek strasznie bałam się zranienia. Wymyśliłam więc sposób, a może intuicyjnie przyjęłam, że najlepszym wyjściem będzie niemalże zupełny brak emocji na zewnątrz. Zbrodnia na samej sobie, bo pod maską kotłowało mi się zawsze - multum uczuć i odczuć, ale dla innych jak zawsze na styl amerykański: "co słychać? jest świetnie!". Obiecałam sobie, ze nikt nigdy mnie nie zrani - a jednocześnie uparcie twierdziłam, że każdy może to zrobić, każdy może chcieć mnie skrzywdzić. Chyba właśnie dlatego sprawiam czasem wrażenie góry lodowej - to nic innego, jak tylko swego rodzaju technika obronna. Bez tej otoczki, którą wciąż buduję wokół siebie jestem zupełnie bezbronną istotą, a takiej siebie nie lubię. To taki mur, przez który przy odrobinie cierpliwości i dobrej woli z łatwością można się przebić, ale tak naprawdę bardzo niewielu osobom się to udało. Ale to nie jest niemożliwe – bo udało się, w tym temu najważniejszemu - temu, który tak naprawdę zrobił dla mnie więcej niż ktokolwiek inny, w związku z powyższym i nie tylko z tym. Tyle, że to już temat raczej na inną notkę.
Zupełnie nie wiem, dlaczego o tym napisałam. Takie myśli powinny zostawać tam, gdzie powstały - w głowie. A może wcale niekoniecznie. Ciśnie mi się na usta słowo "to żałosne", ale tym razem sobie daruję. Dobranoc.
Dodaj komentarz