Kalendarz 
                    
                        
                            | pn | wt | sr | cz | pt | so | nd | 
                        
                                                                                                                        | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 | 
                                                                                                                            | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 | 
                                                                                                                            | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 
                                                                                                                            | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 
                                                                                                                            | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 | 
                                                                                    
                    
                 
                                  
            
                                         
 
                Archiwum 13 października 2003
        
    
        
                    
                
                
                    ... właścicielka tego oto bloga zakopana pod kocem z wielkim kubkiem gorącej herbaty w jednej dłoni, a ołówkiem w drugiej studiuje po raz wtóry (pierwszy raz był jakieś trzy lata temu i wtedy - jako początkująca adeptka trudnej nauki pedagogiką zwanej - rozumiała z tego więcej, niż teraz) artykuł swojego szanownego profesora P. zatytułowany O potrzebie i możliwościach przechodzenia nauczycieli pedagogów do filozoficznego sposobu "bycia". Oczywiście dodatkowo raz po raz sięgając do niezwykle interesujących "lektur pomocniczych", z których rozumie jeszcze mniej. Za efekty dźwiękowe robi skrobanie ołówka po kolejnych kartkach uzupełniane przez cieżkie westchnienia wyżej wymienionej z cyklu "o @#$%&, chyba się uwsteczniłam". Właśnie dlatego notki dziś nie będzie.                
                
             
                    
                
                
                    Wróciłam cała i raczej zdrowa - czyli nie było tak źle. Skrótowo: 
Piątkowy wieczór. Filmy erotyczne oglądane z młodszym - aczkolwiek od dawna już pełnoletnim, więc bez oskarżeń o demoralizację nieletnich - bratem S. (chyba potraktuję je jako filmy instruktażowe, może być ciekawie... chociaż zastanawiałam się przez chwilę, ile miesięcy żmudnych ćwiczeń wymaga takie wygięcie kręgosłupa). Okruchy wafli ryżowych w łóżku. Moje "Sebastian, Twoi rodzice za ścianą!" zdolne obudzić umarłego, a co dopiero dwójkę śpiących ludzi. W sumie zabawnie było. 
Sobota jako dzień imprezy oficjalnej. Niemalże cały czas przeznaczony na obiad po głowie chodził mi kawałek "u cioci na imieninach", skutecznie uniemożliwiając jako taką konwersację z dalszymi i bliższymi członkami rodziny S. Nie znoszę u siebie tych napadów "głupawki", nic jednak na to nie poradzę. Ale dzielnie starałam się powstrzymać przed odśpiewaniem rzeczonego kawałka - skutecznie. Spięcie w sobie po usłyszeniu tekstu w stylu "powinniście już uczynić Kasię babcią"... nie mam ochoty tłumaczyć każdemu, że nie bo nie, na razie nieodwołalnie. Koniec części "oficjalnej" (to brzmi jak określenie na akademię czy inny apel...) - koniec stresu. Nareszcie można się wyluzować i przestać obawiać, że palnie się jakiś idiotyzm, który wszyscy będą pamiętać do świąt wielkanocnych. Wieczór spędzony podobnie do piątkowego, ale bez filmów. Może to i lepiej, uniknęłam kontynuacji wpadania w kompleksy. 
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Zatem niedzielny poranek, szybkie sprawdzenie rozkładu jazdy i najbliższym środkiem komunikacji publicznej na wschód. Koniec weekendu.