Nothing special, as you can see...
13 października 2003, 01:13
Piątkowy wieczór. Filmy erotyczne oglądane z młodszym - aczkolwiek od dawna już pełnoletnim, więc bez oskarżeń o demoralizację nieletnich - bratem S. (chyba potraktuję je jako filmy instruktażowe, może być ciekawie... chociaż zastanawiałam się przez chwilę, ile miesięcy żmudnych ćwiczeń wymaga takie wygięcie kręgosłupa). Okruchy wafli ryżowych w łóżku. Moje "Sebastian, Twoi rodzice za ścianą!" zdolne obudzić umarłego, a co dopiero dwójkę śpiących ludzi. W sumie zabawnie było.
Sobota jako dzień imprezy oficjalnej. Niemalże cały czas przeznaczony na obiad po głowie chodził mi kawałek "u cioci na imieninach", skutecznie uniemożliwiając jako taką konwersację z dalszymi i bliższymi członkami rodziny S. Nie znoszę u siebie tych napadów "głupawki", nic jednak na to nie poradzę. Ale dzielnie starałam się powstrzymać przed odśpiewaniem rzeczonego kawałka - skutecznie. Spięcie w sobie po usłyszeniu tekstu w stylu "powinniście już uczynić Kasię babcią"... nie mam ochoty tłumaczyć każdemu, że nie bo nie, na razie nieodwołalnie. Koniec części "oficjalnej" (to brzmi jak określenie na akademię czy inny apel...) - koniec stresu. Nareszcie można się wyluzować i przestać obawiać, że palnie się jakiś idiotyzm, który wszyscy będą pamiętać do świąt wielkanocnych. Wieczór spędzony podobnie do piątkowego, ale bez filmów. Może to i lepiej, uniknęłam kontynuacji wpadania w kompleksy.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Zatem niedzielny poranek, szybkie sprawdzenie rozkładu jazdy i najbliższym środkiem komunikacji publicznej na wschód. Koniec weekendu.
Wieczor z filmami to chyba bylo jedyne pozytywne wydarzenie w spotkaniu... rzynajmniej dla mnie by bylo ;)
Dodaj komentarz