Powodów mojej nieobecności zasadniczo było kilka, ale zacznę nie chronologicznie, od najistotniejszego...
... i w tym momencie - blokada. Siedzę przed panelem dodawania nowej notki i kompletnie brakuje mi słów. Jedno podejście, drugie, trzecie... naste. Mam wrażenie, że cokolwiek napiszę, wyjdzie mi z tego patetyczny bełkot, zupełnie spłycający to, co wtedy czułam. I taka też pewnie będzie ta notka.
Tak naprawdę mogłabym te wspomnienia odtworzyć z niemal kronikarską dokładnością, bo i często do tych chwil wracałam. Czasem aż dziwię się, że pamiętam takie właściwie nic nie znaczące drobiazgi - nie wiem, jakim cudem, ale pamiętam je doskonale. Chociaż większość wolałabym po prostu zapomnieć.
Zaczęło się właściwie banalnie. Stale chciało mi się spać, wiecznie czułam się zmęczona, zdarzało mi się wybuchać płaczem z zupełnie idiotycznych powodów (a jeszcze częściej bez powodu) i zaczął mnie drażnić zapach dotychczas używanego kremu do twarzy. Swoim zwyczajem starałam się nad sobą nie rozczulać i składałam wszystkie te objawy na karb przemęczenia i stresów, których wówczas miałam aż nadto. Któregoś dnia Bartek rzucił w żartach, że zamierza kupić mi test ciążowy, bo moje zmiany nastroju zaczynają być trudne do zniesienia. Ofuknęłam go oczywiście za gadanie głupot - w jakiej ciąży, przecież regularnie biorę pigułki, o żadnej na pewno nie zapomniałam i w ogóle o dziecku nie może być mowy. Ale następnego dnia tknięta jakimś dziwnym przeczuciem (a może zwyczajnie zasianym ziarenkiem niepewności) wstąpiłam do apteki i kupiłam, tak dla pewności od razu dwa bladoniebieskie pudełeczka.
Dwie kreski. Pamiętam, że trzęsły mi się ręce... pamiętam też, że w panice wykorzystałam drugi test (bo pierwszy mógł się przecież pomylić), a na powtórny widok dwóch kresek usiadłam na brzegu wanny i najzwyczajniej w świecie się rozryczałam, nie ze szczęścia, bynajmniej. To było jak uderzenie obuchem w głowę. Zadzwoniłam do Bartka i za nic mając fakt, że w tych godzinach musiał być w miejscu pracy, przez łzy wyartykułowałam żądanie natychmiastowego powrotu do domu. Przyjechał, oczywiście, a ja spodziewałam się z jego strony... sama nie wiem czego. Chyba raczej nie tego, co usłyszałam - a usłyszałam coś w stylu: "nie rycz, głupia, przecież to fantastyczna wiadomość!". I pamiętam, zaraz przystąpił do rozbawiania mnie snuciem wizji, że na pewno będzie dziewczynka i - cytując klasyków - zasadniczo, pobieżnie będziemy ją nazywać Marysia, ale będziemy też chcieli jej dać na imię jakoś bardziej nowocześnie, Tradycja. Uśmiałam się oczywiście, ale nie podzielałam jego entuzjazmu. W głowie miałam galopujące stada nie najweselszych myśli: że co to będzie, że jak ja sobie poradzę, że przecież nie jestem gotowa ani psychicznie, ani finansowo, ani w ogóle, że ja się właściwie nie nadaję na matkę, że to już koniec pewnej epoki, że to, że tamto, że siamto. Taki, być może naturalny, "pierwszy szok".
Na dobre dotarło to do mnie dopiero po pierwszej wizycie u lekarza, który z uśmiechem gratulował mi sukcesu - chyba właśnie wtedy zaczęłam ciążę traktować jako sukces właśnie. A może po prostu zdążyłam ochłonąć i zaczęłam myśleć racjonalnie, może udzielił mi się entuzjazm Bartka i mojej mamy... To nie było tak, że nie chciałam mieć dzieci - po prostu tego nie planowałam akurat teraz, ale skoro już "się stało"... Będzie dobrze, damy radę, przecież teraz jest na to dobry moment. Może daleka byłam od wyobrażania sobie uroczych scenek typu uśmiechnięta ja biegnąca po ukwieconej wiosennej łące ze ślicznym, pulchnym niemowlęciem w ramionach, ale naprawdę się cieszyłam.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wszystko potrwa tylko nieco ponad dziewięć tygodni.
Tego, co było później, staram się nie pamiętać. Pierwsze usg, zaniepokojenie ginekologa, nerwowe dni oczekiwania na kolejne badanie, po czym niestety potwierdzenie. Garść tabletek, współczucie w oczach lekarza mówiącego: "bardzo mi przykro, proszę jechać do domu i czekać, organizm sobie poradzi i się oczyści". Późniejszy zabieg - który zniosłam źle nie tylko psychicznie, ale jakby tego było mało, również fizycznie - bo jednak okazało się, że samo się nie "wyczyściło".
Wpadłam w czarną dziurę na wiele długich tygodni. Potrafiłam rozpłakać się podczas byle bloku reklamowego, z dnia na dzień przestałam utrzymywać kontakty ze znajomymi i marzyłam o spędzaniu całych dni w domu, pod kocem, wgapiając się w ścianę. Wychodziłam praktycznie tylko do pracy i na spacery z psem, a moją ulubioną rozrywką w tamtym czasie było obwinianie samej siebie (bo może gdybym bardziej o siebie dbała, wszystko skończyłoby się dobrze) i zastanawianie się, dlaczego ja.
Nie radziłam sobie sama ze sobą, miałam żal do wszystkich i o wszystko. Nawet do lekarza, który próbował mnie pocieszyć słowami: "to się naprawdę często zdarza, pani Kingo, jest pani młoda, jeszcze się pani uda". Miałam ochotę uderzyć innego, któremu wymknęło się określenie: "selekcja naturalna". Byłam mistrzem w szybkim odwracaniu wzroku na widok kobiety w ciąży, czy to na ulicy, czy w telewizji - tak, by nikt nie zobaczył w moich oczach szklistej oznaki słabości.
Ze wstydem myślę o tym, jak wyżywałam się na bliskich. Najbardziej obrywał Bartek, najczęściej przecież był "pod ręką". Nie zliczę urządzanych przeze mnie awantur (awanturowałam się chyba bardziej sama ze sobą, bo on nie dawał się sprowokować), tych wszystkich ataków furii na przemian z atakami histerii. Wstydzę się tego strasznie, chociaż wiem, że on rozumiał, że znosił to wszystko cierpliwie, bo wiedział, że w ten sposób staram się sobie poradzić. Wstydzę się, bo taka byłam zajęta sobą i swoim bólem, że przez jakiś czas zupełnie nie dostrzegałam jego cierpienia - przecież jego dotknęło to w takim samym stopniu jak mnie, a mimo to stanął na wysokości zadania i starał się być dla mnie największym wsparciem. Wiem, że bez niego nie miałabym siły na nic.
Minęło już wiele miesięcy i w jakimś tam stopniu już się pozbierałam. Staram się do tego nie wracać, choć wiem, że nie zapomnę nigdy i nigdy nie będzie to dla mnie obojętne emocjonalnie wspomnienie. Ale to jednak prawda, że czas jest najlepszym lekarstwem - także w moim przypadku zrobił swoje. Już funkcjonuję niemal dokładnie tak, jak funkcjonowałam wcześniej. Już się nie obwiniam, a nawet pozwalam sobie na myśl, że natura wiedziała co robi. Już nie łapię się na obliczaniu, w jakim byłby/byłaby teraz wieku. Już mogę się śmiać i żartować bez wyrzutów sumienia. Jedyne, z czym sobie do tej pory nie mogę poradzić, to dopadający znienacka strach, że ten koszmar znowu się nam przydarzy.
Wiem, takie myślenie do niczego nie prowadzi. Dlatego staram się wierzyć, że w przyszłości wszystko skończy się dobrze. Kiedyś.