17 sierpnia 2007, 00:24
Nie wiedziałam o tym, moja wina, moja bardzo wielka wina. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu.
Wielomiesięczne leczenie, które najprawdopodobniej nic nie dało, ewentualnie dało bardzo niewiele. Typowo ginekologiczne problemy, które ma jakieś 5-10% kobiet - niby to wcale nie jest tak mało, ale czy musiałam znaleźć się akurat w tym gronie? Skoro już koniecznie musiałam zostać "wybrańcem", to czy nie mogłam znaleźć się w iluśtam procentach ludzi trafiających szóstkę w totka?
Jestem już zmęczona tym wszystkim.
A dzisiaj dodatkowo - przepraszam za wyrażenie - najzwyczajniej w świecie wkurwiona (powód? patrz akapit pierwszy). Od wczesnego popołudnia zdążyłam już wdać się w ostrą wymianę zdań z kolegą "po fachu" na temat naszych zgoła odmiennych metod wychowawczych, opieprzyć facetów z administracji (ale należało im się, więc tutaj czuję się połowicznie usprawiedliwiona) i prawie wybić szybę w klatkowych drzwiach. Rykoszetem oberwało się też Bartkowi, któremu urządziłam telefoniczną awanturę właściwie z byle powodu. Musiałam jednak brzmieć z lekka histerycznie, bo zaniepokojony wyżej wymieniony natychmiast ruszył się z domu i błyskawicznie znalazł w moich skromnych progach, gdzie zrobił mi wielki kubek mocnej herbaty, przytulił, wysłuchał, przytulił, pocieszył, przytulił, uspokoił i przytulił. Fajny facet z niego, bez dwóch zdań. I kto by pomyślał, że przypadkowo poznany w pewnym anonimowym lokalu (gdzie moja noga pewnie nie postałaby, gdyby nie M., która uparła się, by akurat ten klub odwiedzić) mężczyzna może okazać się tym... ciii, jeszcze tego nie nazywajmy, jeszcze nie mówmy głośno o szczęściu; nie jestem co prawda przesądna, ale świat nie jest wyłącznie dobry i przychylny, więc ciii, będzie czas i na to, mamy przecież mnóstwo czasu.
Tak, porobiło się. A przecież miałam żyć już tylko ostrożnie. Brać ostrożnie. Dawać ostrożnie. I co? Nie wyszło. Jednak w tym przypadku z "niewyjścia" można się tylko cieszyć.