"Sama w domu", nikt nie marudzi. Ale to nie jest wcale takie przyjemne uczucie - przyzwyczaiłam się do tego marudzenia na co dzień i nie odzwyczaję tak szybko - przynajmniej nie zamierzam. Dobrze, że Młoda postanowiła wpaść, przy okazji przynosząc ze sobą film - z założenia romantyczne dzieło dla wrażliwych nastolatków. Zachwalany niemalże przez wszystkich znajomych "A walk to remember" (polski tytuł przełożony tak nieudolnie, że nie przytoczę - jak zwykle brawa dla tłumaczy i gorąca prośba: zostawiać oryginalne tytuły!). No cóż, trzeba przyznać, że nie był aż taki zły, na jaki wyglądał - w sam raz na filmowe babskie popołudnie. Szkoda tylko, że jestem już trochę za stara na takie historie. Chociaż może nie, źle się wyraziłam - nie na takie historie, a raczej na takie ich przedstawianie. Na takie filmy. Śliczni aktorzy do ról pierwszoplanowych, budzące się uczucie i w końcu wybuch wielkiej miłości – trzeba się naprawdę postarać, żeby nie przedstawić tego zbyt banalnie, tak by widz nie miał wrażenia, że gdzieś już to widział, że po prostu "to już było". I to nie jest cynizm. To realizm.
Za stara... czy od tego zaczyna się "starość"? Od stwierdzenia "jestem już na to za stara/y"?
Jeszcze odnośnie filmu - książka była lepsza. Jak w większości przypadków. Soundtrack ujdzie ze względu na jeden kawałek, w którym głos pana ze Switchfoot jest całkiem interesujący. Jakże inny od moich ulubionych wokali, ale jednak ma w sobie coś. Nigdy bym siebie nie podejrzewała o zainteresowanie tego typu muzyką.
Z innej beczki - czasem żałuję, że tutaj, na blogowisku nie ma komendy "skasuj bloga". Byłoby zabawniej. Bo kasowanie niemalże wszystkich notek po kolei nie jest zabawne. Raczej czasochłonne.
2. jakby tu taka funkcja byla to na 100 % ja juz bym bloga nie miala. chyba dobrze ze nie ma..
Dodaj komentarz